To była zwykła wioska – urządzona wysoko wśród drzew, pośród ich konarów i w ich cieniu. Przycupnęło tam kilkanaście chat, połączonych ze sobą więziami przyjaźni i wspólnoty. Mieszkało w nich niewielu wietrzniaków – garstka licząca nieco powyżej trzydziestu. Wszyscy byli jednak szczęśliwi i radośni, bo czyż jest coś piękniejszego niż żyć w spokoju, latać w powietrzu i psocić? Od razu wam powiem, że tak, że jest coś piękniejszego. Miłość. Miłość, która dodaje skrzydeł nawet już uskrzydlonym; która pozwala chwytać wiatr w żagle pędzącym już statkom; która zachęca do nieoczekiwanych czynów.
Przez lata moje życie ciągnęło się niezmiennie – każdy dzień, każda godzina nie była podobna do poprzedniej. Czas mijał spokojnie. Otaczających nas świat – przez wieki skryty pod ziemią – budził się powoli do życia, zachęcając i nas do coraz dalszych wypraw w dżunglę. Pewnego dnia wraz z mym starszym bratem, z którym wszystko robiliśmy razem – Ghurhim – zapędziliśmy się tak daleko, że nie zdołaliśmy już powrócić na noc. Uznawszy to zrządzenie losu za zachętę do spędzenia kilku następnych dni poza wioską, z radością ułożyliśmy się do snu w konarach drzew. Wstaliśmy wraz z brzaskiem, z radością ogłaszając światu nasze przebudzenie i popędziliśmy dalej – poznając, ciesząc się i baraszkując.
Przez kilka następnych dni wędrowaliśmy coraz dalej i dalej – tam, gdzie jeszcze nikt z naszej wioski nie dotarł. Znaliśmy opowieści o innych rasach, o odległym świecie, o miastach i opuszczonych kaerach. Były to jednak tylko opowieści, które snuli starsi wieczorami. Naszym światem była dżungla – szalona, żywa i radosna.
Jakież było nasze zdziwienie, gdy pewnego wieczora dotarliśmy do wioski tak podobnej do naszej, że mogłaby się wydawać jej bliźniaczą siostrą. Tu również mieszkała garstka wietrzniaków, tu też mieszkała ona.
Obaj ujrzeliśmy ją jako pierwszą i obu nas urzekła miękkość jej ruchów, zwinność palców, piękno skrzydełek… jakże chciałem tańczyć z nią wśród wiatrów, w powietrzu, na ziemi…
Przyjęto nas przyjaźnie, z zaciekawieniem wysłuchując opowieści o naszym odległym domu i dżungli. Sanserija – bo tak miała na imię – łapczywie chwytała każde nasze słowo i radosnym uśmiechem kończyła każdy nasz żart.
Kilka najbliższych dni spędziliśmy w nowoodkrytej wiosce, a potem – wraz z kilkoma miejscowymi wietrzniakami – powróciliśmy do naszego domu. Nie zagrzaliśmy tu jednak zbyt długo miejsca, pragnąc jak najszybciej powrócić do Sanseriji i jej ojca – Kyastraa Starego, gdyż jego opowieści zachwyciły nas i urzekły. Przez wiele miesięcy mieszkaliśmy to tu, to tam, poznając sekrety tajemniczych dyscyplin, które objawił nam Kyastraa, i konkurując o Sanseriję. W końcu stało się jasne, że ona nie zechce wybrać żadnego z nas i że to my musimy zadecydować, kto zostanie ojcem jej dzieci. Nasza rasa od dawna rozwiązywała takie problemy w pojedynkach – krwawych i bezkrwawych. Mój brat pokonał mnie w jednym z nich, wygrywając tym samym Sanseriję. Ja – zrozpaczony i przybity – przez kilka dni słuchałem Kyastraa, który pocieszał mnie swymi historiami. Nie mogąc opanować bólu, tuż przed datą śluby opuściłem rodzimą dżunglę, by poznać świat i ukoić serce.