Muszę przyznać się bez bicia, że jestem raczej starszy niż młodszy – przynajmniej wiekiem, nominalnie. Bo duchowo to raczej odbiegam od przeciętnej. I stary jestem na tyle, że pamiętam nieco generacyjnych zmian sprzętowych. Jak przez mgłę pamiętam złotą erę automatów z niezapomnianym logiem Atari. Z wiszącym gdzieś na wysokości kolan językiem oglądałem, jak mistrzowie joysticka przechodzą „Dragon’s Lair” Dona Blutha i zachwycałem się świetną grafiką. Miałem w domu super nowoczesne urządzenie, czyli 10 czarno-białych gier będących różnymi wersjami „Ponga”. I mam w pamięci tę wielką zmianę, kiedy dało się grać w domu na komputerach – najpierw z kasetami, a potem dyskietami.
Miałem to szczęście, że mój ojciec zajmował się zawodowo informatyką, więc wszelkie nowinki w taki czy inny sposób do nas docierały. Jego znajomi mieli Atarynki, Amigi, Amstrady. Ktoś inny miał Nintendo, Pegasusa czy Dreamcasta.
Pewnie byłem jedną z pierwszych osób w tym kraju, która nabywała drogą kupna konsole Sony – PSX czy PS2. Pojawienie się Xboxa przerabiałem już bardziej zawodowo wczuwając się w sytuację, widziałem bowiem zaprzęgniętą w to wszystko olbrzymią machinę marketingową.
I nie, nie piszę tego, by się chwalić. Piszę, aby pokazać tło tego, co będzie dalej.
Mam bowiem gigantyczny problem z zaakceptowanej nadchodzącej wielkimi krokami generacji konsol. Nie przemawia do mnie potrzeba rozwoju graficznego. Gry na PS3 czy X360 są i tak wypasione, realistyczne i fantastycznie wykreowane; mamy otwarte światy; zamknięte światy; szczegóły, o jakich kilkanaście lat temu marzyliśmy. Czy potrzebujemy czegoś więcej? Właśnie mam pewne wątpliwości. Przy poprzednich zmianach miałem poczucie, że porzucenie 8-bitowych obiektów czy dwuwymiarowych sprite’ów ma sens. Wejście grafiki wysokiej rozdzielczości też do mnie przemawiało. Do tego dochodził coraz lepszy dźwięk i jego pozycjonowanie. Za tym niestety szła inwestycja w telewizory czy systemy nagłośnieniowe.
Rzecz jasna olbrzymim skokiem było także zsieciowanie konsol jeszcze aktualnej generacji. Ciągły dostęp do Internetu, sklepy z grami, dema, abonamenty, rozgrywki z innymi. To wszystko nadawało konsolom więcej opcji. A użytkownikom jeszcze więcej funu.
Tymczasem coraz więcej informacji o konsolach nowej generacji budzi we mnie uczucia co najmniej mieszane. Grafika – no dobra, super, będzie jeszcze bardziej odrobinę lepsza. Usługi sieciowe – no pewnie, super, że będzie można wydać więcej za abonament…
Spójrzcie zresztą co się dzieje w obozie Microsoftu. I na reakcje na konferencję, podczas której ogłoszono Xbox One. Słynne zlepki materiału z powtarzającym się niczym mantra TiWi. Gracze, którzy wszak byli najważniejszym odbiorcą poprzednich generacji konsol – nomen omen – „do grania” – tu zostali zepchnięci na dalszy plan. Późniejsze wycofywanie się rakiem z coraz to dziwniejszych pomysłów, takich jak ograniczanie odsprzedaży gier, konieczność stałego podłączenia do siec czy wbudowany Kinect i idąca za tym większa cena. A potem znikanie kolejnych znanych ważnych osobistości zajmujących się działem rozrywkowym w Microsofcie – Don Mattrick przeniósł się do Zyngi (która wcale nie jest na fali wznoszącej podług wielu analityków), a Steve Ballmer odszedł na emeryturę (jeśli wierzyć spekulacjom, został do tego zmuszony). Gwoździem do trumny wydaje się „regionalizacja”, za sprawą której w wielu krajach nowej konsoli Microsoftu nie uświadczymy tak szybko, jakbyśmy chcieli. Wygląda więc nieco na to, że Xbox One przegrywa kolejne rundy w świecie nowych generacji.
Tym samym świecie, w którym umiera Wii U. Konsola, która miała podążyć śladami niesamowitego i niespodziewanego sukcesu swej poprzedniczki, może okazać się też gwoździem do trumny Nintendo. Zasłużony wydawca, deweloper i producent ma problem z wyjściem na prostą. Konsol wciąż sprzedało się za mało, by mówić o choćby minimalnym sukcesie. W pewnych aspektach przypomina mi to smutny case Dreamcasta…
Wydaje się zatem, że w tym wyścigu najlepiej idzie Sony, która zaskarbiła sobie przychylność graczy i deweloperów. Ale w całej japońskiej korporacji ponoć też nie wiedzie się najlepiej. Jakiekolwiek potknięcie może się bardzo źle skończyć i dla tego giganta rynku telewizorów, komputerów, telefonów, no i konsol…
A jeszcze trzeba pamiętać o wydawcach i deweloperach gier. Już aktualna generacja kosztowała wiele firm życie. Znani deweloperzy odchodzili w niebyt (Studio Liverpool, Team Bondi, Bizarre Creations, Junction Point) , wielcy wydawcy umierali (THQ), trzęsienie ziemi spotykało innych (Square Enix), dobrze sprzedające się gry okazywały się „marnymi” sukcesami (Tomb Ridera czy Kingdoms of Amalur: Reckoning). Słusznie ktoś stwierdził, że mijający czas był rzezią niewiniątek… Dobrze się miały niektóre F2P (a te dopiero dobijają się do konsol). I nieźle wpłynęło to na rynek gier niezależnych.
I właśnie gry Indie to dla mnie jedyne „światełko w tunelu”, jeśli chodzi o nową generację. Pytanie tylko, czy producenci sprzętu nie zmonetyzują nazbyt szybko tego oddolnego ruchu?