„Gavagai” znaczy „królik”, czyli problem radykalnego przekładu
Tym razem będzie nie o tym, co w fantastyce jest, ale czym mogłaby się lepiej zająć, bo temat jakby w sam ku temu stworzony (może zresztą się zajmuje, ja jednak wiele nie znalazłem).

Za wprowadzenie niech posłużą „Koła na piasku” Adama Pietrasiewicza (1986, zbiorek „Bliskie spotkanie”). Główny bohater opowiadania ma zaszczyt jako pierwszy wylądować na nowoodkrytej planecie. Zazdrośni koledzy wsadzają go do sprzętu, na którym się nie zna. Ląduje, widzi jednak, że choć jest pierwszy – nie jest jedyny. Ponieważ nie zna się na sprzęcie, więc wciska niczym małpa różne rzeczy. W końcu zaczyna gadać z drugim szczęśliwcem (którego pojazdu zresztą nie rozpoznaje, ale co tam). I tak – od słowa do słowa – wymieniają się danymi, aż w końcu wychodzą na powierzchnię planety. Co się wtedy okazuje? Należą do zupełnie obcych ras! Udaje im się porozumieć tylko dlatego, że przypadkowo włączyli translatory. Orientując się, co jest grane, od razu przechodzą do wyuczonych czynności. Człowiek rysuje na piasku „trójkąt i przylegające do niego kwadraty”. Po chwili obcy też coś bazgrze, ale nasz ziomek nie domyśla się niczego „z paru nieregularnych rzędów kresek”. Jakby tego jeszcze było mało, obaj nie wiedzą, co narysowali – kazali im, to siup!
Opowiadanie lotów nienajwyższych, dotyka jednak pewnego istotnego tematu – obcości obcych. Bo w końcu dlaczego mieliby zdawać sobie sprawę ze znaczenia twierdzenia Pitagorasa? Może u nich na porządku dziennym jest geometria, którą my zwiemy nieeuklidesową? A jeśli ich matematyka jest zupełnie inna niż nasza, to niby dlaczego z taką łatwością ludzkie (i obce też) translatory przekładają wszystkie słowa przedstawiciela rasy skądś?

W książce „Słowo i przedmiot” Willard Van Orman Quine (wciąż żyjący, znany filozof i logik) zajmuje się problemem tzw. radykalnego przekładu, czyli „tłumaczenia języka używanego przez ludzi, którzy do tej pory żyli w izolacji”. Autor zdaje sobie sprawę, że w praktyce czegoś takiego na Ziemi nie da się zrealizować – zawsze bowiem uda się odkryć jakichś „łańcuch tłumaczy”. Quine tworzy jednak model teoretyczny, kiedy nie można otrzymać żądnej pomocy od tłumaczy (czyż nie tak będzie z obcymi?). Budowanie słownika rozpocznie się od wyrażeń związanych z teraźniejszymi wydarzeniami, „które dostrzega lingwista i jego informator”. Niech przebiegnie królik. Krajowiec stwierdzi: „Gavagai”. Lingwista zanotuje: „Królik” lub „Tam jest królik”, jako przypuszczalny przekład. Nie będzie jednak do końca pewny, czy wyraz „Gavagai” nie oznacza przypadkiem „Zwierzę”, „Biały” czy w ogóle czegoś innego. Lingwista potrzebuje więc sposobu na potwierdzanie przypuszczeń – musi poznać słowa „Tak” i „Nie” lub z zachowania tubylca wnioskować, czy dobrze używa wyrazów. Tak czy inaczej, metodą prób i błędów, uda się lingwiście zbudować odpowiednio duży słownik. Mogą się jednak przydarzyć niespodzianki. „Może istnieć lokalna mucha królicza, nie znana lingwiście, rozpoznawana z pewnego dystansu”. I wtedy postrzeżenie owych much dla krajowców mieściłoby się w pojęciu „Gavagai”, ale dla lingwisty już nie. Niby niewielki błąd, ale jeśli zamiast krajowców będziemy mieli obcych, którzy w ogóle inaczej postrzegają? Quine buduje w tym miejscu dość skomplikowaną teorię, wprowadzając pojęcie „znaczenia bodźcowego”. Szczęśliwie nie musimy w nią wnikać.
Warto zauważyć, że ogromne, praktyczne znacznie ma „naturalne przekonanie, że krajowcy posiadają zwięzłe wyrażenie odpowiadające zdaniu «Królik»”. Owo założenie wynika z prostego faktu – mimo znacznych różnic między ludźmi żyjącymi w dużej odległości od siebie, pozostają pewne wspólne cechy, typowe dla naszego rodzaju. Człowiek jest po prostu podobny do człowieka. Nawet najprymitywniejsze plemię potrafi liczyć (gdzieś do 10, może 20 lub więcej), nadaje żyjącym w jego otoczeniu zwierzętom niezbyt skomplikowane nazwy… Gorzej, gdy zaczynamy wchodzić w sferę pozazmysłową. Tu jednak też można odnaleźć pewne podobieństwa.
Co zaś z obcymi? Ci będą (lub są, jak kto woli) od nas zupełnie różni. Mogą wcale nie potrzebować liczb. Mogą nie widzieć. Mogą porozumiewać się falami elektromagnetycznymi. Mogą być galaretopodobni. Wszyscy wiemy, jacy mogą być. W jaki więc sposób uda się zbudować słownik, dzięki któremu się z nimi porozumiemy? Słownik obejmujący nie tylko pojęcia abstrakcyjne, ale również rzeczywiste. Czy dla obcych „Gavagai” (jeżeli uda im się w ogóle coś takiego powiedzieć) będzie znaczyło „Zwierzę”, „Biały” lub „Królik” – a może coś zupełnie, ale to zupełnie innego. Owszem, można pójść na łatwiznę, i obdarzyć obcych mocami telepatycznymi. Czy tak jednak będzie w rzeczywistości?
Temat tworzenia słownika ludzko-obcego jakoś autorzy s-f omijają. Mamy bliskie spotkania, kontakty, walki, ba, nawet tłumaczy, ale tego wstępnego, jakże istotnego elementu całej operacji – nie. Przynajmniej ja go nie znalazłem. A szkoda.