Wiem co nieco o polskim fandomie lat 80. i 90. Mam swoje zdanie o tym, jak się rozwijał i co z niego wynikło. Zrobiłem kilka imprez, “wydałem” wiele klubówek, uczestniczyłem w konwentach na przełomie XX i XXI wieku, “niemało” dołożyłem do rozwoju społeczności gier fabularnych w naszym kraju. Dlatego z ciekawością zabrałem się za lekturę “Historii fandomowych”, książki Tomasza Pindela.
Wprowadzenie
Nie traktujcie niniejszego wpisu jako narzekania – to raczej rodzaj uzupełnienia, czy też przedstawienie innego punktu widzenia niż zaoferował czytelnikom mój imiennik w swojej książce. Po prostu mnie interesują odmienne rzeczy niż jego. Mam inne fascynacje. I inne doświadczenia.A ponieważ “Holistyczny…” jest głównie o grach, to i o tym napiszę… 🙂
Fandomu początki
Okładka książkiAutor przedstawia historię fandomu miłośników fantastyki, opierając ją głównie na historii literatury. Słusznie. Zgodnie ze swoją zapowiedzią, robi to dość ogólnikowo. Mimo to wydaje się, że nieco za bardzo omija pewne istotne nazwiska.
Trzeba sobie uczciwie powiedzieć, że jeśli chodzi o wiek XIX, to polska literatura pod względem fantastyki prezentuje się nader skromnie. Tym to boleśniejsze, że to właśnie w owym stuleciu światowa fantastyka wydała swoje najwspanialsze owoce.
Wśród ważnych dzieł Tomasz Pindel wymienia świetną trylogię Żuławskiego, która doczekała się godnej uwagi, acz niedokończonej ekranizacji (o czym niestety słowa zabrakło, ale o kinie w książce ogóle będzie później).
Bardziej mnie zasmucił brak wzmianki o Władysławie Umińskim, zwanym polskim Vernem, czy Antonim Langem, który w świadomości dzisiejszych znawców literatury istnieje jako jeden z prekursorów polskiej fantastyki (choć bardziej był poetą).
Brak Umińskiego jest o tyle smutny, że to autor płodniejszy od Żuławskiego i doskonały przykład przygodowej fantastyki w stylu słynnego Francuza, o którym autor pisze kilkukrotnie. Wśród godnych uwagi ciekawostek dotyczących Umińskiego można wymienić to, iż to jemu zawdzięczamy polską nazwę samolotu. Jakiś czas temu popełniłem o tym pisarzu dłuższy tekst – chętnych zapraszam.
Czasy klubówek
Mało osób urodzonych po 1989 roku zdaje sobie sprawę z tego, iż przez wiele lat w Polsce literatura była dobrem trudno dostępnym. Tak trudno, że powstał cały “przemysł” produkujący książki obiegu nieoficjalnego – głównie fantastyczne, ale również sensacyjne i nie tylko. Nie chodzi mi tu o tzw. bibułę czy drugi obieg, czyli literaturę “polityczną”, choć tej też dużo było (w takiej formie czytałem choćby “Rok 1984” – nie jako książkę fantastyczną, ale antykomunistyczną). Rzeczony >trzeci obieg< zwany był wydawnictwami klubowymi, potocznie klubówkami, albowiem wpierw powstawały na potrzeby klubów miłośników fantastyki, w oparciu o “prawo rękopisu”, pozwalające drukować 100 egzemplarzy danego tytułu. Rzecz jasna z czasem tych egzemplarzy było dużo więcej. Z czasem sięgały kilku, jeśli nie kilkunastu tysięcy.
W “Historiach…” brakuje mi dwóch rzeczy dotyczących klubówek. Przede wszystkim tego, iż pojawiały się tam te książki, do których ktoś miał akurat dostęp w dowolnej wersji językowej – tłumaczyło się je z angielskiego, ale też włoskiego czy francuskiego. Pojawiały się nawet dwa konkurencyjne wydania tego samego tytułu i to w niemal tym samym czasie, jednakże w dwu różnych przekładach. Z czasem dobór tytułów był coraz uważniejszy i odpowiadał aktualnym trendom czytelniczym. W efekcie dzięki klubówkom mnóstwo osób zapoznało się nie tylko z dalszym ciągiem Diuny, ale poznało też Eryk Promiennookiego, Dilvisha Przeklętego czy Stalowego Szczura.
Autor “Historii…” pisze również, że czytelnik mógł psuć sobie wzrok niewyraźnym druczkiem klubówek. Owszem, pierwsze wydania miały postać powielonego maszynopisu i to czasem bardzo słabo, tłumaczenia były bardziej niż kiepskie, a często ich autorzy skracali oryginał lub wycinali, czego nie rozumieli.
Warto jednak nadmienić, iż wraz z bratem poprawiliśmy istotnie jakość druku klubówek, wprowadzając – najpewniej pierwsi w Polsce – skład komputerowy na rynek książki. Mnóstwo tytułów ukazało się w takiej jakości i stylu, że nie były odróżnialne od wydawanych wówczas pozycji.
Rynek klubowy na początku owszem, był średnio dobry jakościowo, ale dość szybko się profesjonalizował i zrodził nie tylko tłumaczy czy wydawców, na co zresztą Tomasz Pindel zwraca uwagę. A tuż przed 1989 rokiem klubówki oferowały różnorodną, ambitną i rozrywkową literaturę w niezłej jakości.
Polskie fantasy sprzed Sapkowskiego
Tak więc od początku lat dziewięćdziesiątych fantasy ukazywała się w Polsce coraz obficiej, ale były to niemal wyłącznie przekłady – i niemal wyłącznie z angielskiego. Polskimi autorami gatunku nikt się nie interesował.
Owszem, w czasie narodzin rynku książkowego po 1989 roku pojawiło się ssanie na popularne dzieła fantasy. Sprzedawało się wszystko, a wydanie pozycji zagranicznych było tańsze niż inwestowanie w polskich autorów. Pojawiło się krocie oficjalnych wydań tytułów znanych z klubówek plus słynne serie, jak choćby Belgariad czy Świat Czarownic. Niemniej to nie oznacza, że nie ukazało się nic przed boomem stworzonym przez Sapkowskiego. Warto wspomnieć choćby o Skarbach stolinów (KAW 1990) RAZa, Ksinie (Orbita 1991) i Różanookiej (1992) Lewandowskiego, o Piekarze i jego dwóch pozycjach: Imperium – smoki Haldoru cz.1 (Iskry, 1987) oraz Imperium (Białowieża, 1990), wreszcie o Kresie i niezwykłym Prawie sępów (1991).
Wypada jeszcze przy okazji zaznaczyć, iż nieprawdą jest, jakoby ogłoszona w 1994 roku Krew elfów stała się początkiem pięciotomowej sagi o wiedźminie i wielkiego literackiego sukcesu. Znaczy: stała się początkiem i była sukcesem. Jednakże nie została ogłoszona w 1994 roku. Została wówczas wydana! Dokładnie rzecz biorąc, na Polconie w 1994 roku w Lublinie Sapek za Krew elfów dostał nagrodę Zajdla.
“Drobne” błędy i niedociągnięcia
Zła data wydania Krwi elfów to nie jedyny błąd, tudzież niedociągnięcie w książce Pindela. Ten jednakże ma dość wyraźną wymowę. Jest też kilka innych, szczęśliwie mniej niepokojących, błędów czy też niedociągnięć…
Choćby we fragmencie poświęconym Feniksowi zabrakło uzupełnienia, że pismo po Pruszyńskim przejął MAG. Niby nic, ale jednak w perspektywie roli, jaką przykłada Tomasz Pindel temu magazynowi, dość istotna sprawa. Prywatnie dla mnie też ważna. No i pokazująca, że redakcja “literacka” mogła istnieć pod jednym dachem z “grową”.
W wątku dotyczącego “Gry ciałem”, czyli opowieści o tym, jak Maciej Parowski narzekał na nagrodę Zajdla dla Anny Brzezińskie za A kochał ją, że strach, zabrakło chyba kluczowego dla całości podkreślenia, że gracze nie są nie-czytaczami… Tym bardziej, że później znajdujemy:
– Oni się oczytywali w fantastyce, żeby lepiej grać – opowiadała mi Dominika Oramus. – Wtedy, na początku, nie było kostiumów ani komputerów. Gracze spotykali się, losowało się postać, byłeś elfem albo krasnoludem, potem rzucało się kostką, wypadała jakaś sytuacja i należało szukać rozwiązania. Im więcej przeczytałeś, tym większą miałeś wiedzę i lepiej grałeś. Gracze wyczarowywali te swoje inne światy głosem, to była forma literatury oralnej.
Więcej na ten temat później.
Perełką jest poniższy akapit:
Wśród polskich graczy uznanie zyskały gry takie jak Warhammer – ulokowana w mrocznym pseudośredniowiecznym i mocno inspirowanym paratolkienowską literaturą świecie – czy Magia i Miecz. Choć, zwłaszcza w przypadku tej pierwszej, mówić trzeba nie tyle o grach, ile o całych systemach, obejmujących nie tylko różnego rodzaju pomoce i akcesoria dla graczy, ale także książki, podręczniki, scenariusze, grafiki i innego rodzaju uzupełnienia.
O grach – czy raczej o ich braku
Powyższy cytat świadczy chyba o braku zrozumienia idei narracyjnych gier fabularnych, czyli RPG. Ponadto, tak jak historia literatury fantastycznej w Polsce doczekała się dość dużego opracowania na stronach “Historii…”, tak o grach w porównaniu dowiadujemy się niewiele – lub zgoła nic. Autor książki rozmawia z pisarzami, wydawcami, komiksiarzami, cosplayerami, ale jakoś z osobami z rynku gier, a także przedstawicielami obszaru filmowego się mu nie udało. Wyjątek stanowi Jacek Rodek, którego Pindel o gry nie zaczepia. No i Maciej Parowski, ale w kwestii średnio pozytywnej.
W efekcie “Historiach…” dużo znaków poświęconych jest literaturze. Dość dużo cosplayowi i komiksowi. Nie ma w zasadzie nic na temat tego, jak narracyjne gry fabularne pozytywnie wpłynęły na środowisko. Jak się rozwijały i jak generowały coraz liczniejsze konwenty (nic o Krakonie?). Jak “stary” fandom zrozumiał, że gracze nie są jakimiś obcymi z innej planety. Owszem, były wyjątki – ale wyglądają one niczym reguła:
Do roli naczelnego przeciwnika gier i graczy awansował Maciej Parowski […] W jednym z wywiadów redaktor tłumaczył swój stosunek do nowej fali, zaznaczając, że nie ma mowy o żadnej wrogości: Popatruję na nie [gry] z boku z zaciekawieniem i podejrzliwością właściwą matuzalemom – mówił. – W dzisiejszych graczach niepokoi mnie jedno – nie powinni twierdzić, że robią coś, czego de facto nie robią. A mianowicie nie piszą literatury ani scenariusza filmowego; bawią się, a nie tworzą. Zwolennicy gier, a zwłaszcza ich wydawcy lubią czasem udawać (dla celów komercyjnych), że gra to prawie albo i więcej niż czytanie-pisanie. Ciężko mi się tego słucha, fakt, ale nie ma to nic wspólnego z nielubieniem.
Tu warto przypomnieć, że pomiędzy MiMem a Maćkiem i całą redakcją Fantastyki istniała dość duża zażyłość. Wszak założyciele MAGa – Darek Toruń i Jacek Rodek – byli jej członkami. Z kolei my, redaktorzy MiMa, na tym magazynie się wychowywaliśmy. Ciężko zatem mówić o jakiejś “wojence”. Z Maćkiem Parowskim zresztą wielokrotnie rozmawialiśmy (ja i Andrzej Miszkurka) o tym, czym są narracyjne gry fabularne i jak blisko im literatury – podobnie jak Homerowi. Przypomnę jeszcze raz cytat, który pojawił się wyżej:
Gracze wyczarowywali te swoje inne światy głosem, to była forma literatury oralnej.
Autor “Historii…” nie potrafił (nie chciał?) jakoś pociągnąć wątku, który pokazywał z jednej strony wpływ graczy na fandom i fandomu na graczy…
Smutno, coraz smutniej…
Kawałek dalej dodaje w kontekście gier karcianych pisze Pindel, cytując Maćka Parowskiego:
Jeśli mi ktoś powie, że gracze-stratedzy czytają opisy słynnych bitew, że studiują Clausewitza i oglądają programy na Planete+ […], to będę zachwycony. Jeśli usłyszę, że uważają się za równych Napoleonowi, bo przecież stoczyli tyle samo bitew co on, będę myślał o nich podobnie źle jak o RPG-owcach, którzy uznali się za równych literatom
Rozumiem, że o ile Maciek mógł coś takiego powiedzieć/napisać, o tyle autor pozycji o fandomie jako takim, powinien poważniej podejść do sprawy. Mieszanie gier karcianych ze strategicznymi? Brak świadomości, że fani strategii właśnie czytają opisy bitew? O tym, jaka jest historia gier strategicznych?
No właśnie – widać od razu, że tego całego fragmentu o grach brakuje. O ich choćby skróconej historii na świecie, jak i w Polsce. W efekcie wychodzi na to, że w książce o fandomie opowiadającym o miłośnikach fantastyki nie pojawia się nic o planszówkach. Ani o boomie karciankowym. Nic tu nie ma o Doomtrooperze, o Magicu. O polskich twórcach planszówek, którzy znani są na całym świecie. O konwentach stricte planszówkowych…
Czego mi jeszcze zabrakło?
Opowieści o klubach lat 70., 80. i 90. XX wieku. O tym, że brały one nawet udział w teleturniejach telewizyjnych (kto pamięta “Kosmiczny test”?). I że organizowały dość regularne spotkania filmowo-literackie. Należałem do warszawskiego Sfana i raz w miesiącu robiliśmy takie właśnie wydarzenie. Nie byliśmy jedyni!
Autor nic nie pisze o polskim kinie fantastycznym, a aż się prosi, by wspomnieć o “Na srebrnym globie”, Szulkinie czy teatralnych ekranizacjach Zajdla. To tematy równie ciekawe, jak literatura fantastyczna!
Mamy więc mało o grach, mało o filmach, mało o klubach. Może zatem o konwentach jest więcej?“
Niestety – głównie mamy o Pyrkonie i o starych wydarzeniach, takich jak Polkony z XX wieku, czy hermetycznych w rodzaju Nordconów. Nic poważnego o Krakonach, Coperniconach, Imladrisach, Piontkach, Orkonach… Zabrakło opowieści o tym, jak pękł pierwszy 1000 uczestników na konwencie w Polsce. Jak na Sobocie z Fantastyką mieszała się literatura z filmem i grami. Jak oglądanie Judge’a Dredda zyskiwało zupełnie nowego wymiaru. Jak LARPowcy organizowali pierwsze poświęcone sobie wydarzenia.
W “Historiach fadnomowych” nie znajdziemy też nic o Avengersach i podobnych >cross-mediowych<, hitowych trendach, dzięki którym mamy tłumy na Pyrkonie czy w Nadarzynie na Comic Conie.
Wreszcie brakuje o niezwykłych działaniach środowiska – edukacyjnych, artystycznych czy charytatywnych, w rodzaju Drużyna Wiewióry (Fandomowa Grupa Wsparcia).Za to dowiemy się na przykład o polityce wśród “fandomitów” (pojęcie autora) – a raczej o tym, że wszyscy jej unikają i nie chcą o niej rozmawiać. Szkoda, że dużo znaków poświęcono tezie brzmiącej “fandom unika polityki”…
Podsumowanie
“Historie fandomowe” nie są dla członków środowiska. To książka dla tych, którzy w jakimś momencie zetknęli się z >fandomitami< i chcą się dowiedzieć o nich więcej. Szkoda, że czytając książkę Tomasza Pindela otrzymają tak okrojoną wersję w sumie dość fascynującego środowiska…
PS. Na FB toczyła się ciekawa dyskusja na ten temat. Można w nią wejść tutaj.