Był letoni-jesienno-wiosenny wieczór w Ośrodku Kultury Ochota roku pańskiego 1990 (lub 1991… 92?). Kroki na korytarzachk wytłumiała post-PRLowska wykładzina. W pokojach toczyły się zajęcia z tańca, muzyki czy rysunku. Byli też brydżyści, szachiści oraz korki z angielskiego czy matmy. Jedną z sal wypełniali miłośnicy fantastyki, dyskutujący o książkach, filmach i klubówkach (a także nie wylewający za kołnierz…). Najgłośniejsi byli jednak młodzi ludzie zgromadzeni przy stole na korytarzu. Wydawali dziwne dźwięki, stukali kostkami, rechotali lub jęczeli, cierpiąc. U głowy stołu siedział “on”. Autor KCtów. I to do niego co chwila przychodził ktoś z prośbą o to, byśmy byli ciszej…
Drobny wtręt historyczny
Rok 1989 był słynnym przełomem. Polska zrzuciła okowy, mur został zburzony, paszporty zostały w domu. Lata 90. XX wieku to zachłystywanie się wolnością, odkrywanie Zachodu pełną parą i walka z szalejąca inflacją.
To także czas bez telefonów komórkowych, ale za to z Amigą, Commodorem czy Spectrumem. To lata bez internetu, ale za to z Tagiem – najlepszym edytorem tekstów z polskim słownikiem.
To epoka pre-fejsbukowych i pre-sieciowych spotkań w rzeczywistym świecie, który skutecznie pełnił wówczas rolę mediów społecznościowych. To była jedna z niewielu metod wymiany poglądów.
Zanim poznałem KCty
Nie pamiętam, kiedy zainteresowałem się fantastyką – chyba jakoś tuż po urodzeniu. Jeszcze będąc w podstawówce zostałem członkiem klubu, brałem udział w sobotnich całodziennych spotkaniach będąc w 5 czy 6 klasie podstawówki. Książki, gry i filmy fantastyczne były w moim krwiobiegu “od zawsze”. Z podwórkowymi kolegami przerabialiśmy “Labirynt Śmierci” opowiadając sobie historie i grając w coś na kształt narracyjnych gier fabularnych nawet o tym nie widząc.
Niemniej na TRPG w postaci Kryształów Czasu natrafiłem dopiero na początku liceum, kiedy byłem zaangażowany w ruch wydawnictw klubowych.
Wraz z bratem byłem zaangażowany w produkcję przeróżnych tytułów, a dzięki technologicznemu zaawansowaniu, wprowadziliśmy choćby do klubówek skład komputerowy zanim zrobiły to oficjalne wydawnictwa. (Możecie o tym poczytać także tutaj).
Klubówki były pozycjami wydawanymi nielegalnie, w oparciu o tzw. prawo rękopisu. Kupowało się je nie tylko w klubach, ale też na bazarach, takich jak warszawskie Wolumen czy Skra. W Polsce lat 80. XX wieku w zasadzie w każdym większym mieście funkcjonowały oficjalne targowiska. W każdy weekend w konkretnym miejscu od rana można było zakupić trudno dostępne w sklepach dobra. Na większych targowiskach w naturalny sposób tworzyły się obszary specjalizacji – w jednym zakątku sprzedawano ubrania, w innym książki, a jeszcze w innym wymieniano kasetami VHS.
Wśród klubówek były pozycje zaangażowane politycznie („Rok 1984” czy „Folwark zwierzęcy” Orwella) i inaczej niedostępny z powodu cenzury – nie mówiąc już o opracowaniach poświęconych Katyniowi itd. Niemniej najwięcej było tytułów rozrywkowych, czyli sensacji i fantastyki. To było okno na świat dla prawdziwych, wytrwałych fantastów. Tłumaczenia były różne, jakość druku wątpliwa, a zawartość zawsze zachwycała, bo wszak na okładkach rządził Boris Valejo czy Frank Frazetta.
Właśnie na warszawskiej Skrze – najsłynniejszym bazarze zanim nadeszły czasy Stadionu – poznałem Andrzeja Miszkurkę oraz Artura Szyndlera. Z pierwszym na lata związały mnie więzy przyjaźni i twórczej pasji. Drugi zaś był moim pierwszym Mistrzem Gry. A na Skrze pojawiał się, sprzedając gady oraz kupując klubówki. Albowiem Artur Szyndler, fan fantastyki z wyboru, był herpetologiem z wykształcenia.
Jeśli chodzi o gry, to w owych czasach za dobrze nie było, bo przecież “Talisman/Magia i Miecz/Magiczny Miecz”, “Pitwa na Polach Pelennoru” czy “Labirynt Śmierci” robiły tylko smaka – ale to rzecz jasna temat na zupełnie inną opowieść.
Zanim odkryłem czym są RPGi
W naturalny sposób, poprzez osmozę i liczne gadki, dowiedzieliśmy się z Andrzejem o sesjach. Zamiast spotkać się w OKU i grać w brydża, gadając o fantastyce i sącząc %, udaliśmy się do korytarza wyżej, by zagrać w PRAWDZIWE RPG.
Myślę, że wielu z nas umiarkowanie pamięta pierwszą sesję. Co się działo? Jaka była fabuła? Kto kogo grał i jak jego postać miała na imię? W moim wypadku trudność pogłębia upływ czas oraz fakt, iż nikogo z siedzących przy stole nie znałem – poza dwoma osobami. Jak przez mgłę pamiętam w mękach tworzoną pierwszą postać (ręka w górę, kto pamięta mechanikę kreowania bohaterów w KCtach :). Oraz każdą następną, bo dopiero czwarta przetrwała na tyle długo, by odcisnąć piętno.
Kiedy Artur opowiadał nam o postaciach, w jakie można się wcielić, zapamiętałem tylko półboga, bo wszyscy inni z czymś mi się kojarzyli. Dlatego też powstał półbóg półolbrzym, który na zakończenie sesji uratował grupę i od razu awansował na 4 poziom.
Trzy wcześniejsze iteracje ginęły w kolejnych “komnatach” lochu, który przemierzaliśmy. Ostatni trafił na arenę walki z nieumarłymi, którzy łapali nasze postaci i uniemożliwiali robienie czegokolwiek. Jedynie mój półbóg mógł w tej sytuacji dokonać przemiany, nawet będąc uwięzionym. I jakimś cudem udało się – zniszczenie umarlaka trzymającego paladyna przyniosło efekt w postaci ratunku dla wszystkich.
Nie pamiętam już imienia tej postaci. Wiem tylko, że odeszła w niebyt po którejś tam z kolei sesji, ponieważ podczas wskrzeszenia nie udało mi się wpierw uzyskać wyniku < 100, a potem < 5, bo wiecie – w KCtach 100% to nie 100%…
Post Scriptum
Zacząłem od dość osobistej historii, która istotnie i niespodziewanie się rozrosła. Następnym razem napiszę więcej o tym, jak KCty w owych latach wyglądały i jak powstawały, zanim trafiły na łamy “Magii i Miecza” – w tych mrocznych czasach, gdy sklepy oferujące dobrej jakości kserówki, gdy nieliczne, sprowadzane z Zachodu podręczniki były kopiowane w zastraszających ilościach; gdy nawet kostki zdobywało się zagranicą lub zastępowało karteczkami z liczbami do losowania.
Toć to nie półbóg na ilustracji, tylko Sladum – półolbrzym-barbarzyńca!
Toć i prawda – poprawione, dziękuję (miał być półolbrzym po prostu podpisany:)